Byłam przekonana, że nie, bo dotąd mi się to nie zdarzyło, choć interesuję się Trekiem już długi czas. Okazuje się jednak, że to możliwe, o czym przekonałam się dziś na własnych komórkach mózgowych.
Sen był fascynujący, nieco niesamowity, i co ciekawe, dwuczęściowy. A wyglądało to tak:
Nie wiedzieć czemu, patrzyłam na wszystko z pozycji horyzontalnej, ale nie potrafiłabym określić gdzie się znajdowałam. Czułam się wygodnie i bezpiecznie.
Na lewo ode mnie wznosiła się ściana z nowiutkiej, czerwonej cegły z olbrzymim oknem - otwartym, a może raczej pozbawionym szyb?
W oknie, opierając się łokciami o niewidoczny dla mnie parapet, stali trzej roześmiani mężczyźni: James Doohan, Leonard Nimoy i DeForest Kelley.
Głos Nimoya wybijał się z tego tercetu, podobnie jak on sam górował wzrostem nad towarzyszami.
Wymieniali krótkie uwagi i zaśmiewali się do rozpuku. Nie rozróżniałam słów, ale wiedziałam, co wprawiło ich w tak dobry humor - kawał, jaki zrobili Williamowi Shatnerowi.
Otóż namówili jednego z aniołów, by pod sprytnie zmyślonym pretekstem utrudniał wpuszczenie Billa do Nieba. Shatner wykłócał się zatem u bram Raju, pełen niedowierzania i nieco już zeźlony, i była to naprawdę zabawna scenka.
Chwilę później odwróciłam głowę jeszcze bardziej w lewo i zobaczyłam na tle chmur coś na kształt telebimów, na których przesuwały się memorabilia poświęcone Williamowi Shatnerowi. Szczególnie dobrze zapamiętałam jedno: czarny, łaciński napis gotycką czcionką na falującej wstędze, z którego zrozumiałam tylko słowa "Kirk" i "piątek".
W tym momencie pozornie się obudziłam. Leżałam w łóżku, a za moimi plecami komentator w TV informował o śmierci Williama Shatnera. Ktoś wszedł do pokoju i zapytałam go, czy dziś jest piątek. Powiedział, że tak.
Wtedy do głowy przyszła mi natychmiast tylko jedna myśl: "Piątek, czyli obaj zmarli dokładnie tego samego dnia".
Na tym sen się urwał.
Druga część była inna.
Z kilkoma osobami weszłam do kawiarni, lub pubu, gdzie miłośnicy Treka zebrali się, by uczcić pamięć owych czterech nieżyjących idoli - ale nie smutkiem, tylko zabawą.
Czwórka fanów, w tym dwie piękne dziewczyny w TOS-owych sukienkach, śpiewało wesołą piosenkę o Kirku, Spocku, McCoy`u i Scotty`m - reszta wtórowała im, powtarzając ostatni wers refrenu.
Piosenka była długa i miała wiele zwrotek. Wszyscy dobrze się bawili.
Kiedy dobiegła końca, do środka weszło kilku młodych ludzi - byli niemili i agresywni, jakby szukali zaczepki. Osoby, z którymi przyszłam postanowiły wyjść, więc wyszłam razem z nimi.
I tym razem obudziłam się naprawdę.